"Pamiętajmy, że lewica nie zniknie kompletnie! Przetrwa w ruchach społecznych i w progresywnych samorządach", mówi Adam Ostolski z ustępującym współprzewodniczącym Partii Zieloni w rozmowie z Szymonem Grelą z Res Publiki Nowej o skutkach wyborów dla lewicowości, zarówno partyjnej, jak i społecznej.
Szymon Grela: Rezygnujesz z przewodzenia Zielonym. Przez przegrane wybory?
Adam Ostolski: W naturalny sposób kończy się pewien etap. Kierowałem partią przez trzy lata, najpierw z Agnieszką Grzybek, potem z Małgorzatą Tracz. W tym czasie Zieloni określili swoją tożsamość jako partia lewicy społecznej i rozwinęli intensywną współpracę ze związkami zawodowymi. Przeprowadziłem partię przez cztery wymagające kampanie wyborcze, od wyborów europejskich po parlamentarne. Pora przekazać pałeczkę komuś innemu. Dlatego zapowiedziałem, że na najbliższym kongresie nie będę już kandydował na przewodniczącego. Jestem pewien, że zostawiam partię w stanie nie gorszym, niż była przed trzema laty, partię przygotowaną do prowadzenia podmiotowej polityki, gotową zarówno odważyć się na samodzielność, jak i podjąć wyzwania polityki koalicyjnej. Zielonych czeka teraz dyskusja na temat przyszłości.
Przyszłości w Zjednoczonej Lewicy?
Przede wszystkim mam na myśli zacieśnianie współpracy z młodymi politykami innych lewicowych partii, by budować alternatywę na przyszłość. Uważam, że ZL to projekt zdecydowanie wart kontynuowania – nie przez to czym był przed wyborami, a przez to, czym mógł się stać.
A czym mógł się stać?
To była szansa na trwałą zmianę w kulturze politycznej – na oparcie polityki nie na logice resentymentu i eliminacji konkurencji, tylko na współpracy i współdziałaniu. Na zwyczaju negocjowania wspólnych stanowisk programowych i polityki personalnej. Ale była to też duża szansa na realną i głęboka zmianę pokoleniową w establishmentowych partiach lewicy, czyli to, na co wyborcy naprawdę czekali.
Dlaczego nie wyszło?
Odpowiedź jest chyba jasna, słyszałem ją dziesiątki razy od potencjalnych wyborców Zjednoczonej Lewicy. Gdyby Leszek Miller i Janusz Palikot mieli choć część tej dojrzałości i przytomności politycznej, jaką okazał Jarosław Kaczyński, wszystko wyglądałoby inaczej. On potrafił się odsunąć i tym samym umożliwić swojej partii odniesienie sukcesu. Natomiast Miller i Palikot nie potrafili. Pompowanie własnej „popularności” i potrzeba ciągłej obecności w przestrzeni publicznej były ważniejsze niż sukces ich formacji politycznych. To głównie z tego powodu nie udało się pokazać tego, co było naprawdę nowe i żywe w ZL.
Tego, co było widać na przykład w wyborczym autobusie Barbary Nowackiej – wśród osób zatroskanych o przyszłość lewicy i naszego kraju, pośród niekończących się dyskusji o tym, co robić w kampanii i o tym, co będzie z Polską. Ale tego przeciętny wyborca nie mógł zobaczyć, bo przesłaniały to figury Millera i Palikota. Trudno mi określić ich postępowanie inaczej niż jako beztroskie.
Zastanawiam się tylko, czy ten projekt w formie, w jakiej zaistniał od początku dawał te szanse, o których mówisz – nawet jeśli Millera i Palikota dałoby się uciszyć. Widziałem wyliczenia – przy przekroczeniu 8% przytłaczającą większość mandatów przypadłaby starej SLD-owskiej gwardii: oprócz Millera – Czarzasty i Wenderlich. Z młodszych pokoleń raczej ludzie w rodzaju Jońskiego czy Gawkowskiego niż Piechny-Więckiewicz. To chyba nie ta zmiana, o którą chodziło?
Ta lista miała potencjał zgromadzić 15%. Gdyby wyraźnie pokazano nowe twarze i realną koalicyjność tej listy, mówilibyśmy nie o 30, a 60 mandatach. Dla mnie obecność kilku posłów ze starego aparatu SLD byłaby do zapłacenia za miejsca w ławach poselskich dla osób takich jak Nowacka, Piechna-Więckiewicz czy Ostolski. Gra toczyła się o coś więcej niż proporcje w podziale mandatów. Była to szansa by wiele osób z pomysłami i energią dostała do rąk narzędzia, by działać i odnawiać lewicę przez kolejne 4 lata z poziomu parlamentarnego. I na pewno nie zostalibyśmy zakładnikami starego aparatu, nawet gdyby był on od nas liczniejszy. Ale teraz jest to już tylko pisanie historii alternatywnej.
Ewidentnie to nie te nowe twarze zawiodły w kampanii. Wyborcy postrzegali je dobrze i jeśli mimo to nie głosowali na ZL, to właśnie przez Millera i Palikota wyglądających wam zza pleców. Da się to jakoś wykorzystać? Co będzie dalej z Barbary Nowacką i innymi młodych politykami tej koalicji?
Mamy przed sobą czteroletnią perspektywę samodzielnej większości PiSu, wzmocnionej obecnością prawie tuzina nacjonalistów, którzy weszli z ruchu Kukiz‘15. Jestem pewien, że PiS swoją polityką antagonizował będzie różne grupy społeczne. Wydarzenia ostatnich tygodni dają przedsmak strategii Prawa i Sprawiedliwości. Jeśli partia ta angażować się będzie w wojny kulturowe, to konfliktów związanych z obroną godności i praw różnych części społeczeństwa będzie bardzo dużo. Jest to na pewno pole, na którym lewica ma szansę zaistnieć.
Druga sprawa to pytanie, czy PiS dotrzyma swych społeczno-ekonomicznych obietnic: czy rzeczywiście obniży wiek emerytalny, czy wprowadzi 500-złotowy zasiłek na dziecko? Skład rządu Beaty Szydło jest bardzo daleki od budującej opowieści o „Polsce solidarnej”. Jeśli powtórzy się scenariusz z lat 2005-2007 i nowy rząd pójdzie w kierunku liberalnej polityki gospodarczej, możemy też spodziewać się wielu konfliktów na tle społeczno-ekonomicznym.
Czyli szansa dla lewicy to budowa kapitału politycznego w ogniu protestów społecznych?
Tak, ale będzie to utrudnione przez jeden bardzo poważny czynnik, który naznacza obecny parlament. Po raz pierwszy nie mamy w nim nikogo, kto łączyłby lewicowość ekonomiczną i lewicowość rozumianą w kategoriach wolności osobistych. Na pewno zaistnieje front zbudowany głównie z posłów i posłanek PO i .Nowoczesnej, który bronić będzie wolności i praw człowieka czy praw mniejszości. Liberałowie jak najbardziej mają mandat do tego by kwestie te reprezentować, ale wpisują je w inny horyzont aksjologiczny niż lewica. Znajdą się również osoby, na przykład z prosocjalnego skrzydła PiSu, broniące warunków bytowych Polek i Polaków. Ale ci pierwsi nie będą przywiązani do sprawiedliwości społecznej, a ci drudzy będą konserwatywni kulturowo.
Co to oznacza? Pojawiają się obawy, że jeśli PiS sprawnie to rozegra i faktycznie wyjdzie na przeciw materialnym potrzebom społeczeństwa, to strąci lewicę w niebyt na długi czas, a kwestie wolnościowe zejdą na drugi plan.
Sprawi, że bardzo trudno będzie pokazać potencjalnym wyborcom, że walka o sprawiedliwość społeczną i prawa człowieka to dwie strony tego samego medalu. Że w obu przypadkach chodzi po prostu o godność ludzi. Ten aspekt tworzy trudny grunt dla rozwoju lewicowych idei w ogóle: tradycyjnie lewicowe wątki na poziomie parlamentarnym zostały od siebie kompletnie odseparowane. W swoich działaniach wszelkie lewicowe ugrupowania będą musiały sporo się nagłowić nad tym, jak mobilizować poparcie w taki sposób, by te dwa aspekty się nie rozjeżdżały.
Niemniej, nie wierzę, że kwestie wolnościowe mogą zejść na drugi plan. W Polsce od lat zachodzi pewna zmiana kulturowa i nie sądzę by można było ją zatrzymać. Mamy w kraju naprawdę duży potencjalny elektorat, dla którego ważne są obie strony lewicowości. Wciąż nie przekłada się to na wyniki partii, które próbowałyby je łączyć, ale w pozaparlamentarnej debacie publicznej takich głosów słychać mnóstwo.
A co wtedy będzie robić odsunięta od głównego nurtu lewica?
Pamiętajmy, że lewica nie zniknie kompletnie. Przetrwa w ruchach społecznych i w lewicowych samorządach. Są miasta, w których rządzą politycy i polityczki ruchów miejskich – najczęściej bardzo bliskich zielono-lewicowemu myśleniu – takie jak Świnoujście czy Częstochowa, gdzie władzę ma Sojusz Lewicy Demokratycznej, jest także Słupsk, gdzie prezydentem miasta jest Robert Biedroń. Nie jest więc tak, że lewica znalazła się poza jakimkolwiek udziałem we władzy. Co oznacza, że pewne pomysły, rozwiązania, czy postulaty będą podnoszone i testowane na poziomie samorządowym. To oczywiście trochę nagroda pocieszenia. Ale ciągle jest to punkt odbicia do dalszego działania. Zwłaszcza teraz, bez reprezentacji w parlamencie, ważne będzie działanie na poziomie samorządowym.
Wierzysz w to, co mówi się o Robercie Biedroniu? Za kilka lat będzie odnowicielem lewicy?
Robert ma ogromny potencjał i wiąże się z nim ogromne nadzieje. Natomiast nie piszmy mu scenariuszy dalszego działania – gdy przyjdzie odpowiedni czas, to wierzę, że podejmie on trzeźwą decyzję.
A co z Razem? Może to jest szansa, na którą czeka lewica? Są zdecydowanie na fali wznoszącej. Gdy telewizja pokazała wstępne wyniki u was w sztabie miny były ponure, u nich nastąpił wybuch radości. Wynikało to pewnie w dużej mierze z wyjściowych oczekiwań, ale może z czegoś więcej?
Razem to partia tworzona przez bardzo ciekawych i obiecujących ludzi, z bardzo dobrym programem. Udało im się wprowadzić do debaty politycznej temat sprawiedliwego systemu podatkowego, a postulat 75-procentowej stawki dla milionerów stał się symbolem, do którego wszyscy się odnoszą. Jeśli dobrze wykorzystają te cztery lata, to mają szansę nie tylko umocnić własną pozycję, ale również wyznaczyć mocny punkt odniesienia dla dyskusji programowych w innych lewicowych partiach. I uważam, że to byłoby bardzo dobre dla Polski.
Natomiast jest w polityce partii Razem coś, co mnie głęboko niepokoi. Radość po ogłoszeniu wyników exit polls towarzyszyła informacji, że Zjednoczona Lewica nie wejdzie do Sejmu. W optyce naznaczonej resentymentem oznaczało to tyle, że do Sejmu nie wejdzie Miller. Wyglądało to tak, jakby zmiana, na którą czekali, miała dla nich twarz Leszka Millera – tyle, że nieżywą. W pewnym sensie rozumiem te emocje. Sam przez większość mojego politycznego życia zwalczałem tego polityka. Ale gdy Sejm wprowadzał będzie całkowity zakaz aborcji, kary za stosowanie in vitro, regulacje uniemożliwiające faktycznie rozwój energetyki wiatrowej czy zakaz „propagandy homoseksualnej” na wzór putinowskiej Rosji, to fakt, że w Sejmie nie ma Millera, będzie marnym pocieszeniem. Dla mnie osobiście ma znaczenie żeby w Sejmie był ktoś, kto w takiej sytuacji będzie dawał świadectwo lewicowej postawie, będzie głosem upominającym się o godność ludzi, którzy znajdą się na celowniku prawicy. Otóż nawet w tym Sejmie taki głos się pojawi – tyle, że nie będzie to głos z lewej strony. Będziemy mieć prawa kobiet w pakiecie z konserwatyzmem fiskalnym albo obronę zielonej energii w pakiecie z karą więzienia za in vitro.
Wynik wyborów oznacza z punktu widzenia lewicy trzy rzeczy: samodzielną większość PiS, obecność w Sejmie kilkunastu radykalnych nacjonalistów, a także perspektywę, że rolę funkcjonalnej lewicy będzie pełnić .Nowoczesna Ryszarda Petru. U ludzi poczuwających się do odpowiedzialności za Polskę chciałbym widzieć przejęcie się tym, co się teraz może wydarzyć. Przy całym moim podziwie dla pracy wykonanej przez partię Razem i ich świetnego programu, niepokoi mnie coś, co znów trudno mi określić inaczej, niż jako beztroskę.
Może to myślenie długodystansowe? Może nie wierzą w straszenie Budapesztem w Warszawie i liczą, że po niezłym starcie wrócą za cztery lata – mocniejsi?
Nie ma powodów by tego nie zakładać. Nikt nie wie co zdarzy się przez te 4 lata. Myślę, że to coś więcej niż spekulacja, że przed poprzednimi wyborami w 2011 roku Jarosław Kaczyński odpuścił ostatnie etapy kampanii. Chciał uniknąć sytuacji, w którym wygrywa z Platformą, ale nie ma samodzielnej większości. Teraz tę samodzielność uzyskał.
W obliczu tak jednoznacznej przewagi prawicy może potrzebny jest szeroki front? Współpracować z Razem wreszcie bez Millera, Palikota i bagażu, który za sobą ciągną?
Doświadczenia tworzenia tej koalicji przekonały mnie do wartości współpracy i będę zachęcał do tego, by działać wspólnie i na nikogo się nie zamykać.
Jednocześnie, cenię wartość konkurencji w polityce. Nie chodzi o wyniszczającą rywalizację, ale wartość szerszej palety wyborów. Docelowo lepiej, żeby istniały dwie lub trzy partie, które proponują wyborcom różne odcienie lewicowości. W tych konkretnych wyborach byłem za jak najszerszym zjednoczeniem ze względu na miażdżącą przewagę prawicy i obawy, że wydarzy się to, co właśnie się wydarzyło. Odpowiedź na pytanie o jedność i wielość nie powinna być automatyczna – za każdym razem wynikać powinna z oceny sytuacji. To, kto w przyszłości będzie współpracować i na jakich warunkach, jest już kwestią demokratycznej dyskusji w poszczególnych partiach.
A ty byś do tego zachęcał?
Przez najbliższych parę lat i tak będziemy się spotykać w działaniu: w trakcie protestów czy budując alternatywne instytucje społeczeństwa obywatelskiego – bo tylko to nam zostało. Czas na rozmowy, o współpracy wyborczej przyjdzie, gdy będą zbliżać się wybory. Jeśli lewica naprawdę podźwignie się po tej porażce, to spokojnie uniesiemy nawet trzy listy do Sejmu. Jeśli nie, to znów będę namawiał do zbierania się w jedną. Ale dziś jest za wcześnie, by to przewidzieć.
Wywiad powstał w ramach dossier wyborczego prowadzonego we współpracy z Res Publica Nowa.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autorów i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.